Szanowna Pani,
podziwiam twą nieziemską wręcz cierpliwość do nas małych,
którzy znieść swej marności nie mogąc, wynoszą się na piedestały
i ponad światy przyziemne,
jedyne nam ludziom dane.
Jakże żałośnie wyglądamy,
gdy w umiłowanie mądrości arogancję i wyniosłość wplątujemy.
Rządzić umysłami innych pragniemy
i ustalać coś, czego ustalić nie zdołamy.
Być może smucisz się, gdy pod Twoim sztandarem
szydzą sobą nawzajem,
poniżają za inne myślenie,
a przecież to chyba było założenie…
by myśleć inaczej niż “wszyscy” żądają,
a owo żądanie sprytnie w szaty wiary lub mądrości przebierają
aby człowiek zgubił samego siebie,
niemal zupełnie niepostrzeżenie
Ja pod skrzydłami Twoimi szukałam schronienia,
świata zrozumienia,
własnego zdania poznania
i sensu życia istnienia…
a zostałam zastraszona,
obrazami brutalnej krytyki zgaszona
i dziś boję się powiedzieć – co myślę,
co na kartach Twej historii z przykrością obserwuję
Ośmieszą mnie i rozszarpią,
błędy wszystkie wygarną z pogardą,
jakby możliwym było znać Cię całą
i pojąć wszystko, co opowiadają.
Zatem dzisiaj staję przed wyzwaniem,
czy z odwagą zajmę się zadaniem
odsłony zdania mego, niewygodnego,
do innych nie podobnego…
Czy jednak skulę się potulnie
i opowiem tylko wtórnie
to, co myśleli i mówili inni – grzecznie,
by dzięki temu poczuć się bezpiecznie.
Lecz po tylu latach życia
nie chcę lękać się odkrycia
siebie dziwnej – przypadkowo innej
i na ludzką krzywdę naiwnie wrażliwej.
Dzisiaj proszę Cię o Pani
popraw mnie – lub możesz zganić,
jednak spójrz na to, co widzę
i błagam powiedz, że się mylę…
…że w nadwrażliwości swej przesadzam,
gdy na wstrętność – sobą się nie zgadzam
lub, że nawet źle ją widzę…
wtedy w pokorze się uciszę…
A nie zacznę od początku
istnienia tego bolesnego wątku,
tylko w czasach XIX wieku
przybliżę jak wieszali krytykę na człowieku…
Szanowna Pani,
pozwól proszę, że pominę ważny moment z historii Filozofii XIX w., w którym typowi przedstawiciele wieku zaczęli “gardzić filozofią, twierdzić, że nie jest nauką, a nawet uważać ją za szkodliwą, bo odciąga od prawdziwej nauki. Myśleli poniekąd podobnie jak Pascal: że wyrzec się filozofii to jest prawdziwa filozofia. Chcieli się jej wyrzec dla nauki, jak Pascal dla religii”(1). Jeszcze wtedy, gdy czytałam Tatarkiewicza po raz pierwszy, byłam przekonana, że ten moment w historii był efektem krytycznego myślenia. A krytyczne myślenie uznawałam za niezwykle ważną wartość – jeśli nie najwyższą, to absolutnie bezcenną.
Wydawało mi się, że nauka krytycznego myślenia jest bezwzględnie konieczna w życiu, ponieważ otwiera umysł, pokazuje różne perspektywy, co chroni przed zamrożeniem swojego istnienia w jednej – wymyślonej przez innego człowieka prawdzie, która niemal zawsze z biegiem lat okazuje się nieprawdą. Myślałam, że kwestionowanie “wszystkiego” jest najciekawszą życiową podróżą, na której człowiek ma szansę odkryć siebie i własne zdanie. Nie tylko upodobanie słów i myśli wielkich filozoficznych autorytetów, ale również to pozwolenie, które daje krytyka, by jednak uważać lub myśleć inaczej.
Jednak dzisiaj mam wrażenie, że bardzo się pomyliłam, ponieważ efektem krytycznego myślenia następujących po sobie pokoleń wcale nie jest wolność (do posiadania własnego zdania) tylko okrutna walka, brutalność krytyki, niszczenie i poniżanie ludzi tylko dlatego, że myślą inaczej niż “ktoś” chce, żąda, wymaga lub oczekuje. Być może w tym miejscu powinnam przedstawić szereg przykładów, które uzasadniają poprzednie zdanie, jednak pozwolę sobie nie tworzyć kompilacji najokrutniejszych obrazów krytyki, ani nie krytykować krytykujących tylko spróbuję zapytać: czy jest możliwe, by tylko wskazywać co nas zainspirowało w słowach i myślach innych, z przemilczeniem tego, co wydaje się błędne?
Tak postawione pytanie może sugerować moją przychylność do jednego z dwóch typów filozofii – mianowicie minimalistycznej, w której przeważała ostrożność i rozważna abstynencja. A przeciwieństwem jej była filozofia maksymalistyczna, którą Tatarkiewicz określił jako “filozofia ambicji”, gdzie przeważała odwaga. Niemniej jednak, to nie minimalizm jest fundamentem pytania, a poszukiwanie szansy na kulturę w filozofii – rozumianą bardzo wąsko (minimalistycznie) – jako szacunek do faktu, że każdy człowiek jest absolutnie inny i zgoda na to, że każdy z nas po prostu może myśleć inaczej.
Być może w dzisiejszych czasach ta szansa choć troszkę się zwiększa, ponieważ mamy w rękach pracę Roberta Plomina ‘Matryca. Jak DNA programuje nasze życie”, gdzie kilkadziesiąt lat badań wskazuje, że nie rodzimy się jako tabula rasa, którą można dowolnie zapisać, kształtować i zmieniać. Wygląda na to, że ani rodzice, ani otaczające środowisko nie mają większego wpływu na to Kim Jesteśmy. Rozwinięcie tego wątku mogłoby nas zaprowadzić nawet do rozważań nad depresją i myśli sugerujących, że być może właśnie wtedy wpadamy w depresję, gdy nie jesteśmy tym Kim Jesteśmy, tylko staramy się być Kimś Innym niż w przypadkowych zapisach naszego DNA.
Zatem pomijając rozwinięcie pozostańmy z faktem, że każdy z nas jest absolutnie inny. Co z jednej strony może być bardzo ciekawe, a każda rozmowa, wymiana myśli odsłanianiem inności drugiego człowieka. Niestety, z drugiej strony owa “inność” powoduje irytację, sprzeciw, a nawet chęć zniszczenia. A właśnie ta druga strona najczęściej jest widoczna na kartach historii ludzkości (nie tylko filozofii).
Jednak wracając do kluczowego pytania, które teraz nieco sparafrazuję – czy istniała możliwość, że Marks i Engels – twórcy materializmu dialektycznego, o którym “mówi się, że od Hegla wziął dialektykę, a od Feuerbacha materializm”(2) – zatrzymają się na zaczerpnięciu inspiracji i zajmą rozwijaniem tylko własnych myśli? Tatarkiewicz wskazuje, że cytowana wcześniej interpretacja nie jest trafna, ponieważ “materializm dialektyczny był czymś więcej niż połączeniem dawnych poglądów, korzystał z nich, ale ujmował je po swojemu”. Czy mogli poprzestać na “korzystaniu” bez krytykowania? Czy Marks, który “zwalczał nie tylko systemy idealistyczne, ale także i te, które mogły się wydawać bliższe jego stanowisku, z lekceważeniem odnosił się do pozytywizmu, a już zupełnie nie uznawał pozycji pośrednich i kompromisowych”(3) rzeczywiście nie miał innego wyjścia i musiał zwalczać, lekceważyć itd.?
Czy neokantyści, którzy “nazywali swe stanowisko krytycyzmem lub kantyzmem, ale częściej noeokantyzmem, dla zaznaczenia, że jest to jednak kantyzm zmodernizowany i ulepszony” nie mieli możliwości, by z szacunkiem zaznaczyć, które z myśli Kanta były dla nich inspirujące, z którymi się zgadzają i zamierzają nieść dalej w świat? Czy faktycznie musieli zaznaczać, że ich stanowisko jest “ulepszone”(4)? Przecież to była tylko ich opinia, a nie stwierdzenie faktu czy racja, ponieważ nie dla wszystkich ich stanowisko jest rzeczywiście “ulepszone”. Przykładowo Otto Liebmann (1840-1912), późniejszy profesor w Jenie, w swojej pełnej temperamentu książce “Kant und die Epigonen” poddał kolejno krytyce prądy filozofii XIX w. i każdą krytykę kończył wnioskiem: “a więc należy powrócić do Kanta”.(5)
Czy nawet z perspektywy czasu można z całą pewnością stwierdzić kto miał rację, a kto nie? Czyje stanowisko było właściwe, a czy któreś (jeśli jakiekolwiek) było “ulepszone”?
Czy radykalniejsi od swych poprzedników pozytywiści Avenarius i Mach, których hasłem było: opierać się wyłącznie na “czystym” doświadczeniu, musieli wszelkie obce mu czynniki piętnować jako metafizykę? Czy piętnowanie było konieczne? Zwłaszcza w obliczu paradoksalnej cechy pozytywizmu: “zacząwszy od wyłącznego kultu nauki przeszedł do surowej jej krytyki. A jednocześnie doszedł do pewnej rehabilitacji naturalnego, pozanaukowego poglądu na świat; bo nauka ze swoimi uogólnieniami, prawami, hipotezami, abstrakcjami dalej jeszcze odbiega od czystego doświadczenia niż naturalna postawa umysłu”(6). Być może w tym miejscu warto dodać, że “W 1936 r. na zjeździe Filozofii Naukowej Niels Bohr twierdził, że Mach wyrządził szkodę nauce przez walkę z atomistyką, prowadzoną z pobudek antymetafizycznych”(7) i być może pierwszy raz dotykam tematu: konsekwencji krytyki.
A jak wyglądałaby historia profesora oksfordzkiego, który najwięcej przyczynił się do tego, że idealizm stał się na pewien czas akademicką filozofią Anglików, jednak “nie tyle rozwijał idealizm, ile krytykował empiryzm i naturalizm; mierzył we współczesnych, w Darwina, Spencera, Buckle’a, ale uderzył głębiej, bo w początkodawcę empiryzmu: w Hume’a”(8)? Jedyną pracą wydaną za życia Thomasa Hill Greena była praca krytyczna. Czy fakt, że zapisał się w historii krytykując, a niewiele tworząc stał się zachętą dla kolejnych pokoleń i dowodem, że bardziej “opłaca się” krytykować niż tworzyć, ponieważ twórcy są zawsze krytykowani, a krytykujący (nawet jak tworzą niewiele) to są postrzegani jako mędrcy, widzący “błędy” innych?
Franz Brentano, “walkę z metafizyką niemiecką miał za zadanie swego życia; a także walkę z kantyzmem, z którym ten realista nie mógł być w zgodzie. >Mam całą filozofię Kantowską (…) za pomyłkę, która doprowadziła do jeszcze większych błędów i w końcu do zupełnego chaosu w filozofii<”(9). “Uczniowie jego rozeszli się w dwu przeciwległych kierunkach. Jedni poszli za wczesnym Brentaną, który swą teorią intencjonalności rozpętał rozważania nad różnorodnymi nierealnymi przedmiotami, drudzy zaś za późnym, który te rozważania potępił tak stanowczo, jak nikt inny.”(10) Zmienił zdanie i potępił samego siebie.
Czy historia Brentano nie mogła nauczyć nas tego, że na przestrzeni życia zmieniamy zdanie, co może świadczyć o rozwoju, głębokim namyśle, doskonaleniu umiejętności krytycznego myślenia, a nie czymś zasługującym na “potępienie”? Przecież zmiana zdania jest naturalna i znajdziemy w historii szereg podobnych przykładów – Ludwig Wittgenstein z “Traktatu logiczno-filozoficznego”, a następnie z “Dociekań filozoficznych” to jakby dwie różne osoby. Czy naprawdę z tych historii nie potrafimy wyciągnąć prostego wniosku tj. być może zmienię zdanie w trakcie swojego życia, zatem może warto powstrzymać się od zaciekłego potępiania innych (jeśli nie ze względów etycznych czy ze względu na kulturę, to chociaż dla własnego interesu), by pewnego dnia za swą zmianę nie potępiać siebie?
Gdy spojrzymy na odmiany i fazy krytyki nauki, która rozwijała się głównie we Francji w drugiej połowie XIX i w pierwszych latach XX w., to przeczytamy: “miała swoje odmiany i fazy. Najpierw walczyła – jako kontyngentyzm – z koniecznością w nauce, później – jako konwencjonalizm – z obiektywnością. Najpierw występowała kompromisowo, potem zaś – jako >symbolizm naukowy< – radykalnie”(11). Trudno oprzeć się wrażeniu, że krytyka w pewnym sensie jest synonimem walki, a potwierdzenie tak niezręcznej tezy znajdziemy już we wstępie opisu wieku następnego.
“Pierwszą fazę filozofii XX stulecia, trwającą do I wielkiej wojny, cechowała wyjątkowa intensywność (…) Prądy te miały w swych początkach charakter opozycyjny, były skierowane przeciw filozofii poprzedniego okresu: aprioryzm (fenomenologów) przeciw jej empiryzmowi, intuicjonizm (Bergsona czy Crocego) przeciw przewadze dyskursywnego myślenia, realizm (filozofów z Cambridge czy uczniów Brentany) przeciw fenomenalizmowi, a przede wszystkim nowa metafizyka przeciw antymetafizycznej postawie pozytywistów. Były wprawdzie przygotowane: przez kantystów – walczących z pozytywizmem, przez Brentanę – walczącego z kantyzmem, przez konwencjonalistów – kwestionujących niezawodność nauki. Ale były to tylko przygotowania, a teraz nastąpił atak generalny”(12)…
Szanowna Pani,
dlaczego tak trudno człowiekowi po prostu powiedzieć “moim zdaniem jest tak, a tak – a Ty czytelniku, uczniu, człowieku możesz myśleć co chcesz”…
Jak to możliwe, że tak wielkie umysły, wielcy myśliciele ulegają żądzy posiadania racji, prawdy, reprezentacji jedynego “właściwego” myślenia do którego człowiek “powinien się dostosować”. Dlaczego na kartach historii tak mało jest osób, o których Tatarkiewicz napisał: “Należał do rzadkich myślicieli, co lojalnie wysuwają zastrzeżenia przeciw własnym poglądom”(13).
Mowa o Hippolyte Taine, który pochodził z prowincji, ale studiował w Paryżu. “Zdawano tam sobie sprawę z jego zdolności, ale nie było harmonii między nim a profesorami, należącymi do starej, spirytualistycznej szkoły – i Taine przepadł przy końcowym egzaminie (…)”(14) A może dlatego jest ich tak mało, bo…znają historię Ludwiga Feuerbacha, o którym czytamy: “Radykalne w rzeczach filozofii, polityki i religii poglądy zamknęły mu karierę akademicką”(15) lub przepadają/przepadną na egzaminach jeśli nie dostosują swojego toku myślenia do “obowiązującego”?
Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że nie ma żadnych szans, by odpowiedzieć na powyższe pytania i być może wcale nie szukam odpowiedzi na nie, tylko szukam szansy na łagodniejszy obraz świata. Takiego, w którym posiadanie własnego zdania – innego od w danym momencie “obowiązującego” – nie wiąże się automatycznie z ryzykiem ostrej (a nawet miażdżącej) krytyki. Świata, w którym z jednej strony nie boimy się korzystać z umiejętności krytycznego myślenia, a z drugiej nie wykorzystujemy jej do “niszczenia” drugiego człowieka, tylko do ochrony siebie – własnego, indywidualnego a wręcz niepowtarzalnego zdania/osobowości/perspektywy widzenia rzeczywistości.
Czy w tym łagodniejszym (życzeniowym) obrazie świata bylibyśmy bardziej odważni w wyrażaniu siebie? Czy uczniowie wielkich umysłów byliby bardziej płodni w tworzeniu własnych koncepcji i tym samym dostarczyli nam jeszcze więcej dowodów (choć mamy ich wystarczająco dużo) na to, że nie uda się utworzyć “właściwego systemu filozoficznego”, do którego “wszyscy powinni” się dostosować? Czy dzięki temu zrozumielibyśmy wcześniej (dawno temu), że wartością jest krytyczne myślenie (samo w sobie, chroniące jednostkę/indywidualność) a nie jedyny “właściwy” tok myślenia czy rozumienia?
Czy z tym zrozumieniem bylibyśmy bardziej wolni, a z tą “wolnością” bardziej twórczy i odważni w poszukiwaniu własnego zdania (a nie jedynie autorytetu, którego zdanie najbardziej współgra z naszym)? Czy w związku z powyższym w dzisiejszych czasach oczywistością byłoby to, że każdy ma prawo do własnego zdania, bo nie ma (i nie będzie) jednego “właściwego” czy prawdziwego, bo każde pokazuje jedynie perspektywę danego człowieka (a nie rację czy prawdę)?
Zaproszę teraz Simmla, który “aprioryzm przeniósł na historię, zerwawszy z realizmem historyków, widzących w swej nauce po prostu odzwierciedlenie przeszłości. Tymczasem historia, zupełnie tak samo jak przyroda, jest subiektywnym, wedle apriorycznych form powstającym tworem ducha. Jak niegdyś Kant wykazywał czynny udział umysłu ludzkiego w ujmowaniu przyrody, tak Simmel – w ujmowaniu dziejów. Historyk zna jedynie fragmenty dziejów, które zespala za pomocą kategorii apriorycznych i z których dopiero tworzy historię; z chaotycznego materiału zestawia jednolity ciąg rozwojowy. A łudzi się, jeśli sądzi, że jego wyobrażenia i sądy są obiektywne. Na ogół mówią one więcej o historyku niż o przeszłości”(16). Być może z filozofią jest analogicznie – więcej mówi o danym człowieku niż o Filozofii, prawdzie, racji.
Czy mając na uwadze powyższe, świat na szansę stać się lepszym miejscem – pełnym szacunku do inności, przyzwyczajony i nauczony otwartości oraz naturalnej zgody na “inność” drugiego człowieka?
Obawiam się, że to bardzo naiwne pytanie, życzenie czy nadzieja, ponieważ bez rzeczowej krytyki “świat” może stać się jeszcze bardziej niebezpieczny (niż już jest). Myślami Maxa Stirnera można łatwo się zachwycić, ponieważ chciał uwolnić człowieka niemal od wszystkiego ograniczającego indywidualizm – zaczynając od Boga przez społeczeństwo, państwo, naród, a nawet rodzinę mówiąc “tyranizują mnie, wysługują się mną, narzucają mi obowiązki, które potem nade mną ciążą”(17), aż po prawo i moralność, wszystkie prawdy i wiary.
“Należy zdać sobie sprawę, że to nie są żadne realności, a tym bardziej żadne świętości”(18) i wyzwolić się, a te “wszystkie widma odrzucić”(19), ponieważ “uzależniam siebie od nich, a uzależniwszy żyję nie tak, jakby wynikało z mojej natury, lecz tak jak wynika z natury tych widm”(20). Czy w zachwycie nad jego słowami można zapomnieć lub pominąć mroczną część jego twórczości – przykładowo moment w którym Stirner pisze następująco – “Mogę natomiast z ludzi i rzeczy ile się da korzystać, traktować ich jako moją własność”?
Czy można nie krytykować i przemilczeć Thomasa Carlyle, który “stał się mędrcem pouczającym ludzi, jak mają żyć (…) stał się autorytetem moralnym, choć miał nieznośny charakter, był egoistą, nie widzącym nikogo poza sobą, był arogancki i despotyczny, krytykował zjadliwie wszystkich i wszystko”(21), a “nie jest bezpodstawne twierdzenie, że ponosi część odpowiedzialności za wielkie wojny XX w.: podniecał bowiem ambicje i zaborczość Niemców, przedstawiając ich jako naród wybrany, stworzony do rządzenia światem”(22)
Na ostatnie dwa pytania odpowiedź wydaje się oczywista i jedyna słuszna – nie – nie można nie krytykować tak straszliwych pomysłów jak Strinera, by ludzi traktować jako swoją własność. Nie można nie krytykować Carlyle’a, by potomnym nie umknęły straszliwe skutki jego arogancji. A czy przypadkiem ja sama teraz nie próbuję decydować o tym co jest “właściwym myśleniem” – orzekając kogo lub co można lub należy krytykować? Choć z wielką niechęcią, muszę przyznać, że tak. Bynajmniej nie jest to objaw mojej mądrości, tylko efekt jednej z ostatnich lektur (staram się nie tkwić w tej pułapce): “Błądzą wszyscy (ale nie ja). Dlaczego usprawiedliwiamy głupie poglądy, złe decyzje i szkodliwe działania?” – odpowiedzi dostarczają nam Carol Tavris i Elliot Aronson. Natomiast ja nie dostarczam żadnej sensownej.
Być może moja praca jest bezwartościowa – stawia szereg pytań i nie udziela żadnych odpowiedzi, ani takich, które są kompilacją słów wielkich autorytetów (jedyne uznawane i godne rozważań czy dyskusji), ani nowych – odkrywczych, poza jednym pomysłem, który pojawił się w potoku powyższych pytań:
dlaczego tak trudno człowiekowi po prostu powiedzieć: “moim zdaniem jest tak, a tak – a Ty czytelniku, uczniu, człowieku możesz myśleć co chcesz”…
Może kiedyś, ktoś mądrzejszy pochyli się nad tematem konsekwencji krytyki na świecie i na mocy swojego autorytetu zaproponuje rozwiązania, które staną się inspiracją dla następnych (uczniów/słuchaczy). A być może za kilka lat ja też przywyknę do brutalności krytyki, stanie się dla mnie “normalna”, a wręcz uznam ją bezsprzecznie za konieczną. Wtedy, mam nadzieję, zadam sobie pytanie: czy to dalej jestem Ja? Ta wrażliwa – jednak douczona i rozsądniejsza? Czy już znieczulona, od siebie oddalona, ale dla świata “właściwsza”?
Szanowna Pani,
popraw mnie – lub możesz zganić,
jednak spójrz na to, co widzę
i proszę powiedz, że się mylę…
…że w nadwrażliwości swej przesadzam,
gdy na wstrętność krytyki – sobą się nie zgadzam
Powiedz proszę, że źle ją widzę…
wtedy w pokorze się uciszę…
(1) Władysław Tatarkiewicz. Historia Filozofii Tom 3. Wydawnictwo PWN, Warszawa 2014, str. 7
(2) Tamże, str. 50
(3) Tamże, str. 58
(4) Tamże, str. 105
(5) Tamże, str. 105
(6) Władysław Tatarkiewicz. Historia Filozofii Tom 3. Wydawnictwo PWN, Warszawa 2014, str. 112
(7) Tamże, str. 122
(8) Tamże, str. 165
(9) Tamże, str. 175
(10) Tamże, str. 183
(11) Tamże, str. 155
(12) Władysław Tatarkiewicz. Historia Filozofii Tom 3. Wydawnictwo PWN, Warszawa 2014 str. 221
(13) Tamże, str. 135
(14) Tamże, str. 134
(15) Tamże, str. 46
(16) Tamże, str. 117
(17) Tamże, str. 59
(18) Tamże, str. 60
(19) Tamże, str. 60
(20) Tamże, str. 60
(21) Tamże, str. 62
(22) Tamże, str. 64