…to nie były te, tylko tamte…
Wtedy, gdy byłeś Ty – okazały się najgorsze, bo wreszcie miały być ciepłe, sentymentalne, romantyczne. A bezduszną podłością sztuczności, pobiły w rankingach okropności nawet te, najsamotniejsze.
Jak dobrze, że to przeżyłam…
to wstrętne, zimne, zakłamane RAZEM, bo wcześniej nie wiedziałam, że samotnie, dobrze być może…
Być może…
właśnie Ciebie potrzebowałam, by zauważyć siebie. Zrozumieć idiotyzm powielany w balladach, baśniach i komediach o zabarwieniu romantycznym, a faktycznie tylko iluzorycznym. Bezsensownym.
Nie mów, że straciłam nadzieję…
ja straciłam tylko to, co mnie żywcem unieszczęśliwiało nawet wtedy, gdy szczęśliwa byłam. Nie ma żadnej dziury, gdy go nie ma. Jest pełnia. Niepotrzebująca ballady, bo sama jest istotą życiowej pieśni…
Nie trzeba wierzyć…
W to, co istnieje, wierzyć nie trzeba. Choć zżera nas wszystkich taka potrzeba, by chcieć coś, co być nie może. I właśnie tak jest dobrze…
…że być nie może…
nie zjada prawdy, myśli i życia, tylko pcha… niespełnienie w Istnienie. Bólem w przeżywanie, autentyczniejsze bywanie, a nie odlatywanie w nieistniejące otchłanie…
Miłości,
zmyślonej, przez głupotę hordy – upragnionej. Zamiast oddać się tej nieodgadnionej, naturalnie wolnej, od ludzkiej woli i myśli niezależnej…
Dziwnej,
bo życzeń naszych nie spełniającej, tylko powrotu do siebie oczekującej…